Banał? Żart? Kryptoreklama? Zapewniam, że nie. To zdarzyło się naprawdę.
Drugiego lutego 2012 r. ze szczytu Aconcagua (6962 m) schodzi ostatnia dwójka z mojego zespołu: Krzysztof Cymerlik i Piotr Gawrzyał. Godziny już wieczorne, a oni bardzo zmęczeni. Nigdy nie byli tak wysoko. Ponadto Piotr miał słabą aklimatyzację ze względu na przebytą chorobę, a w konsekwencji dłuższy niż inni pobyt w bazie Plaza de Mulas.
Na wysokości około 6500 m na ścieżce zejściowej widzą człowieka nachylonego nad skulonym partnerem, a Krzysiek dostrzega na spodniach leżącego symbol peruwiańskiej rzeki - charakterystyczne logo firmy Małachowski.
Jesteście Polakami? - pada pytanie.
Tak - pada odpowiedź - nasz kolega chyba umiera.
Sytuacja wydaje się dramatyczna, tętno wycieńczonego słabo wyczuwalne, a kontakt z nim jest niemal niemożliwy.
Krzysztof i Piotr natychmiast łącza się ze mną przez radiotelefon. Jestem wtedy na Nido de Condores, a pozostali członkowie naszej grupy w obozie Coller. Reagujemy natychmiast wysyłając do góry pracującego dla nas argentyńskiego przewodnika Jimi'ego, którego wyposażamy w ciepłe napoje, tlen, krótkofalówkę i niezbędne lekarstwa. Równocześnie zawiadamiamy o zderzeniu tutejsze służby ratownicze i dyżurującą na Nido lekarkę. Ekipie ratunkowej przy użyciu zastrzyków udaje się przywrócić choremu świadomość. Z pomocą Krzyśka i Piotra zostaje sprowadzony do schronu Elena w Collerze na wysokość 6000 m. Tam spędza noc, dochodząc do siebie i rano spotykamy się razem w Nido.
Tak zrelacjonował wydarzenie Krzysztof Cymerlik:
Aconcagua zdobyta, schodzimy w dół. W pewnym momencie widzę leżącą osobę na śniegu, i drugą próbującą coś z tym zrobić. Miotał się strasznie, był po prostu zagubiony, stracił głowę. Mija nas kilka osób, osób które nie "chcą" widzieć nadciągającej tragedii. W pewnej chwili dostrzegam na prawej nodze leżącego na śniegu znak firmy, którą przecież dobrze znam. Rozpoczynamy walkę z czasem. Leżący Michał jest nieprzytomny, ma bardzo słaby puls, jest wymarznięty, prawie siny. Zdjąłem kurtkę i otuliłem plecy Michała, Piotrek z kolei, wyjął z plecaka sweter, i włożył mu pod kurtkę na piersiach. Wciskamy mu tam, gdzie się da, woreczki, które "produkują" ciepło, a na koniec przykrywamy go folią i przyciskamy się do Michała. Cały czas jesteśmy w kontakcie radiowym z naszym liderem, który wie co robić w takich chwilach, ale nie ma go teraz z nami. Jednocześnie jesteśmy pewni, że zrobi wszystko, aby nam pomóc. Pamiętam jeszcze zastrzyk, który nabierałem do strzykawki i cholernie ciężkie schodzenie w dół z Michałem uwiązanym na linie.
A tak Piotr Gawrzyał:
Krzysiek - kolega, z którym trzymaliśmy się w drodze na szczyt, a który schodził przede mną, krzyknął, że jest awaria i natychmiast mam do niego podejść. Awarią okazał się dwudziestokilkuletni nauczyciel WF z Katowic, przewodnik górski, maratończyk, który z jeszcze parą znajomych schodził ze szczytu, kiedy dopadło go niedotlenienie w ostrej formie (utrata przytomności, sinienie, drgawki). Jego towarzysze trochę stracili głowę - dziewczyna pobiegła po pomoc, chłopak próbował sprowadzić nieprzytomnego kolegę. Dlaczego mówię, że stracili głowę? Mieli krótkofalówki - nie wezwali pomocy. Nieprzytomny był skrajnie wychłodzony (rozpięta kurtka, leżał na śniegu). Partner próbował ciągnąć go po ziemi...
W ciągu kilku minut udało nam się z Krzyśkiem opanować sytuację - rozgrzać nieprzytomnego (NRC, puch) i skoordynować (dzięki kontaktowi z Nido i z Plaza) akcję ratunkową. Kilkanaście minut później pojawili się rangersi (patrol musiał być gdzieś w okolicy), którym udało się ocucić nieprzytomnego (były strzykawki i inne takie…). W asyście rangersów i naszej udało się Michała (w przebłysku świadomości przedstawił się - dobry znak!) sprowadzić do Independencji. Wymęczeni (cały dzień na mrozie i grubo powyżej 6000 m. npm.) zostawiliśmy już przytomnego Michała w rękach świeżej zmiany rangersów, którzy powoli sprowadzili go dalej do Collera, gdzie w ruch poszło wyposażenie ze schronu Elena. Do Colera dotarliśmy z Krzyśkiem po 21:00 (już po zmroku), ekipa ratunkowa z ratowanym przyszła jakąś godzinę po nas. Po nocy spędzonej w naszym namiocie (ich rzeczy były po drugiej stronie góry) cała trójka (Michał, jak się okazało, drugi Michał i jego żona) była w stanie kontynuować zejście o własnych siłach.
Krzysztof Cymerlik i Piotr Gawrzyał
Puenta. Widocznie tak miało być. Gdybyśmy szli szybciej, wolniej, dzień wcześniej, dzień później, gdybym się nie potknął, gdyby Krzysiek nie zagadał, gdyby nie krótkofalówki, gdyby nie dobry sprzęt, Michał prawdopodobnie, by nie żył. W tym kontekście nasze wejście na szczyt stało się jedynie tłem do tego, co naprawdę istotne. Można mówić o opatrzności, sile wyższej, szczęściu - ja widzę co innego: przestrogę. Nie lekceważ gór.
Każdy przyzwoity i rozsądny człowiek powie bez wahania, iż właśnie w powyższy sposób trzeba było postąpić. Niestety, najczęściej jednak rzeczywistość jest odmienna. Wiem to z własnego doświadczenia, bo prawie każdego roku zdarza mi się ratować bądź udzielać pomocy skrajnie zmęczonym lub chorym: podczas wspinaczki na Elbrus, Aconcagua, czy inny górski szczyt. Nie nagłaśniam takich faktów, bo i w jakim celu? A ratowani też się tym nie chwalą udając, że nic się nie stało. I tak wszyscy przechodzimy do porządku dziennego, bo najlepiej żeby się nikt o tym nie dowiedział.
Więc dlaczego robię to teraz? Bo coraz bardziej wkurza mnie zachowanie tych, co nie zatrzymując się mijają leżących przy szlaku, ale też tych ratowanych.
A teraz ad rem: przede wszystkim chciałbym wyróżnić i złożyć gratulacje Krzyśkowi i Piotrkowi, ponieważ naprawdę to tylko na pierwszy rzut oka jest oczywiste, że komuś w skrajnych warunkach pomagamy. Chętnie wytypowałbym ich do nagrody Fair Play, na którą - w mojej ocenie - w pełni zasłużyli. Uważam, iż pozostali uczestnicy tego dramatycznego wydarzenia również nie powinni pozostać anonimowi - ratowanym był Michał Kozera, a jego partnerami - Michał Dzik (syn mojego kolegi klubowego Wojtka) wraz z małżonką Agnieszką Kalisz-Dzik, wszyscy z Katowic.
Ratowani już na Nido de Condores. Po prawej Michał Kozera.
Trochę szkoda, że wcześniej nasi koledzy z Katowic nie przyznawali się, że są Polakami i nie przedstawili się naszej grupie, mimo, że ich namiot stał w pobliżu naszego obozu. Na szczęście w bazie podziękowali nam za akcję, chociaż po wyraźnej sugestii z mojej strony.
Informacje zawarte na niniejszej stronie nie stanowią oferty w rozumieniu art. 66 i następnych kodeksu cywilnego. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie lub wykorzystanie zawartości tej strony bez pisemnej zgody autora i webmastera jest zabronione.