|
Broad Peak (8047 m.n.p.m.)
Broad Peak - oznacza Szeroki Szczyt. Rozległość masywu leżącego zaledwie 9 kilometrów od K2, drugiej pod względem wysokości góry Ziemi, uzasadnia nazwę nadaną przez M. Conwaya w 1890 roku. Masyw jest bardzo rozbudowany i posiada szereg licznych tarasów i bocznych grani. Wyróżnić można w nim trzy wybitne wzniesienia. Są to Broad Peak (8047 m), Broad Peak North, wznoszący się na wysokość 7382 m i Broad Peak Middle mający 8006 m. Oba wierzchołki przekraczające 8000 metrów, oddzielone są od siebie głęboko wciętą przełęczą osiągającą 7800 m i traktowane obecnie są jako oddzielne cele wyprawowe.
Rysiek Pawłowski i Walek Fiut na szczycie Broad Peak(8047m) - 14 lipiec 1984 r.
Miejscowa nazwa tego szczytu to Falchan Kangri (w języku balti również oznacza to Szeroki Szczyt) Po raz pierwszy nazwy tej użył użył Ardito Desio. Na zachodzie masyw oddzielony jest od sąsiedniego K2 potężnym lodowcem Godwin Austen, do którego spływają lodowce: First West Falchan, Second West Falchan, Falchan Glacier i West Kharut Glacier, na wschodzie zaś ogranicza go North Gasherbrum Glacier połykający Easthern Falchan Glacier. Poza tym od północy przełęcz North Falchan La (6550 m) i od południa South Falchan La. W graniach bocznych wyróżnić można kilka sześcio- i pięciotysięcznych turni.
Broad Peak należy do grupy Baltoro Mustagh, obejmującej najwyższe partie łańcucha Karakorum. Eksplorację tego regionu rozpoczęto jeszcze w XIX wieku, ale siłą rzeczy głównym obiektem zainteresowania był pobliski, piękny K2, a Broad Peak musiał czekać na swą kolej aż do okresu powojennego. W 1954 roku Karl Maria Herligkoffer podjął próbę ataku. Kierowana przez niego wyprawa była jednak zmuszona wycofać się z wysokości 7100 metrów. Ostatecznie szczyt został zdobyty 9 czerwca 1957 roku. Uczestnicy austriackiej wyprawy kierowanej przez Markusa Schmucka, Kurt Diemberger, Fritz F. Wintersteller, Herman Buhl i sam kierownik weszli wówczas na szczyt zachodnią flanką. Droga ta jest obecnie tzw. Drogą Klasyczną.
Pierwszymi Polakami, którzy weszli na szczyt byli Jerzy Kukuczka i Wojciech Kurtyka. Dokonali tego 30 lipca 1982 roku. Bardziej spektakularnym sukcesem był atak Broad Peak Middle .W 1975 roku atakowała ten wierzchołek polska wyprawa kierowana przez Janusza Fereńskiego. Wtedy to na szczyt jako pierwsi w historii weszli Kazimierz Głazek, Janusz Kuliś, Marek Kęsicki, Andrzej Sikorski i Bohdan Nowaczyk. Trzej ostatni zginęli podczas dramatycznego zejścia. Było to pierwsze polskie wejście na wierzchołek ośmiotysięczny, niestety okupione wysoką ceną.
Relacje uczestników wyprawy na Broad Peak:
RELACJA I (Romuald Palma - czyli Romek)
MOJA SZCZĘŚLIWA GWIAZDKA - BROAD PEAK 8047 m..
24.07.2011 godz. 0:30 Obóz III wysokość 7000m (pierwsza próba)
"Już czas, musimy wychodzić" - usłyszałem stanowczy głos Piotra. Czołówki oświetlały nasz namiot. Nocną ciszę rozdarł dźwięk rozsuwanych zamków namiotu. Wyszedłem na zewnątrz, aby założyć raki. Spokój i cisza, z którą zderzyłem się na zewnątrz była niesamowita, nikogo oprócz nas nie było w całym obozie III. Wszyscy po południu zeszli do niższych obozów. Spojrzałem w niebo.
Niezliczona ilość gwiazd wisiała nade mną; jakże one były piękne i tajemnicze "Ciekawe, która z tych gwiazd jest moja"- pomyślałem. Brak księżyca potęgował czerń nocy. W oddali przede mną był tylko Broad Peak, a po lewej stronie majestatyczna góra K2. Po chwili, w wejściu do namiotu stanął Piotr, pełen energii do ataku na szczyt. Założył raki , wziął do ręki kijki i spojrzał na mnie wymownym wzrokiem. Usiadłem na śniegu i również dokończyłem zakładanie raków. "Możemy iść" - powiedziałem jakby do siebie, spoglądając ukradkiem w niebo. Ruszyliśmy w górę. Szedłem pierwszy, pamiętając drogę, którą za dnia poszliśmy obejrzeć. Nie miałem żadnego problemu, aby odnaleźć ślady na śniegu. Po niespełna 20 minutach marszu w górę, zauważyłem traser. " Jesteśmy na dobrej drodze"- pomyślałem i w tej też chwili usłyszałem ściszony głos Piotra "nie mogę dalej iść". "Co się stało?"- spytałem. "Nie wiem" - odpowiedział Piotr. W jego głosie można było wyczuć złość jak i zaniepokojenie. "Źle się czuję, nie mogę iść, muszę wrócić, przykro mi Romek" - usłyszałem. "Idź sam, ja wrócę do obozu"- dodał. "Co się mogło stać?" - zastanawiałem się. Piotr należał do jednych z najsilniejszych osób w zespole, był tak zwanym "pewniakiem". Po chwili jednak już wiedziałem. Dopadła go choroba wysokościowa. Niestety ona może dopaść każdego i to w dowolnej chwili. Miałem tego teraz żywy przykład. "Jesteśmy partnerami" - odparłem , wracamy razem do obozu. Wyprzedziłem Piotra i tak jak w górę tak teraz w dół szedłem pierwszy. Po chwili byliśmy już przy namiocie. "Przykro mi"- powiedział jeszcze raz do mnie Piotr. "Nic się nie stało"- odparłem, "najważniejsze abyś doszedł do siebie". Ostatni raz tej nocy spojrzałem w niebo szukając swojej szczęśliwej gwiazdy. Po chwili weszliśmy oboje do namiotu. Ciągle słyszałem szybki oddech Piotra, ale już bardziej spokojny. "Będzie dobrze"- pomyślałem. Tak śpiąc, a zarazem czuwając, nadsłuchiwałem oddechu Piotra. Nie słyszałem charakterystycznego bulgotania w płucach Piotra, które by świadczyło o obrzęku płuc. Odetchnąłem z ulgą. "Zejdzie jutro niżej i wszystko będzie dobrze" - pomyślałem. Zaczęło świtać. Piotr obudził się. Jak się czujesz? -spytałem. "Dobrze" -usłyszałem w odpowiedzi. "Piotr, musisz zejść niżej, nawet do BC!" Wiem, zdaję sobie z tego sprawę, ubieram się i schodzę w dół" - odparł. "Dasz radę czy schodzimy razem?"-zapytałem. "Daj spokój" -odpowiedział stanowczo Piotr i dodał "Ja naprawdę czuję się już na tyle dobrze, że mogę iść sam, a ty zostań i spróbuj dzisiaj zaatakować szczyt. Życzę tobie powodzenia". Po chwili Piotr wyszedł z namiotu. Jeszcze raz spojrzałem jak idzie w dół. "Muszę skontaktować się z Rysiem (liderem wyprawy)"- pomyślałem. Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się godzina 8:00, godzina obowiązkowej łączności. Jak zwykle o 8:00 nawiązałem łączność z BC ( z Rysiem). Opowiedziałem mu o wszystkim. Przekazałem mu, że Piotr schodzi na dół, a ja zostaję w obozie. "Zastanów się Romek co dalej" zakończył rozmowę Rysiu. "Dobrze, o 10:00 przy następnej łączności dam odpowiedź co zamierzam robić"- odpowiedziałem. Myśląc jeszcze o Piotrze odruchowo wyciągnąłem maszynkę gazową, włożyłem do garnka śnieg i czekałem, aż zagotuje się woda, aby zrobić sobie coś do picia i zjeść zupkę pomidorówkę z dwóch małych opakowań. Słońce zaczęło coraz bardziej przygrzewać. Słaby wiatr chwilami silniejszy smagał jedynie leżący śnieg nie mając sił go unosić. Przed 10:00 zaczęli do obozu napływać wczorajsi "uciekinierzy" z obozu III. Nowi rozbijali namioty, inni którzy już wczoraj tutaj byli wchodzili do namiotu by odpocząć. Postanowiłem: idę dzisiaj na atak szczytowy i tak też powiedziałem Rysiowi, gdy się z nim połączyłem. Próbowałem odpocząć, ale niestety hałas jaki dochodził do mnie z zewnątrz od pozostałych wspinaczy skutecznie uniemożliwiał mi odpoczynek. Po południu łamaną angielszczyzną zacząłem rozmawiać z moimi sąsiadami z Niemiec. Dowiedziałem się, że wszyscy planują wyjść na atak szczytowy około godz. 22:00. Wszyscy tzn. około 15 osób różnej narodowości. Przez cały dzień słońce grzało, niebo prawie było bez chmurki.
Dzień szczytowy
Zbliżała się godzina 22:00. Niebo tak jak poprzedniej nocy rozbłysło gwiazdami. Zagotowałem wodę i zrobiłem sobie napój izotoniczny na drogę. Do plecaka oprócz dodatkowego sweterka puchowego włożyłem tabliczkę gorzkiej czekolady. "Tym razem musi się udać"- pomyślałem. Jakiś dziwny wewnętrzny spokój zagościł we mnie. Ubrany tak jak wczoraj, krótko po 22:00 wyszedłem z namiotu, aby dołączyć do międzynarodowej grupy. Idziemy spokojnie patrząc pod nogi i na ślady innych. Tak mijają nam godziny, niekiedy klucząc po stoku, aby odnaleźć właściwą drogę. Idziemy w milczeniu. Aby umilić sobie czas wymyślam różne fantastyczne historie ,w których to biorę udział. Dochodzimy do stoku lodowego. Jest bardzo stromo, ale są poręczówki. Ustawiamy się w kolejce i czekamy cierpliwie na swoją kolej. Zakładem "jumara" i wbijając się mocno rakami w lód wspinam się w górę. Jest ciężko. Niekiedy noga potrafi ześlizgnąć się, ale jest "jumar" no i czekan. Wszyscy jak do tej pory idziemy razem w małych odstępach. Ja gdzieś w środku. Zaczyna świtać. Zrobiło się bardzo zimno. Zastanawiam się jak długo pójdę. Rysiu powiedział, że około 16-18 godzin. Gwiazdy pomału gasną, a ja idę jakby mnie ktoś nakręcił. Idę, idę i idę. Jest chyba 6:00 jak dochodzimy do dużej i bardzo głębokiej szczeliny. Siadam na śniegu wyjmuję termos. Kilka łyków ciepłego napoju orzeźwiają mnie. Ktoś krzyczy, że znalazł drogę, aby pokonać szczelinę. Kierujemy się w jego stronę.Tak, jest założona poręczówka. Ostrożnie, każdy po kolei wpina się do poręczówki "jumarem" i pokonuje zdradliwą szczelinę. Uff, jestem po drugiej stronie. Przypomniałem sobie jak poprzednim razem w Pakistanie (wyprawa na Kampir Dior 2007) ratowaliśmy koleżankę, która wpadła do szczeliny. Pojawia się coraz większe zmęczenie i nie tylko u mnie. Oglądam się do tyłu. Kilku rezygnuje z dalszej wspinaczki i zawraca do bazy. "Ciekawe czy dam radę" -myślę, przecież już nie należę do najmłodszych. Idziemy dalej, w pewnym momencie kijek wpada mi głęboko w śnieg. Nauczony ostrożności momentalnie zatrzymuję się. Sprawdzam, to szczelina, która była przykryta śniegiem. Ostrzegam innych, aby mogli ją ominąć. Dochodzimy bardzo zmęczeni do podstawy przełęczy. Odpoczywamy. Pierwsi, którzy idą w górę zakładają poręczówki. Po krótkim odpoczynku idziemy dalej. Mija kolejna godzina. Jesteśmy na Przełęczy. Niektórzy zakładają maski tlenowe. Kontaktuję się z Rysiem. Wysyłam sygnał z SPOT-a, który przez satelitę ustala położenie i powiadamia moich bliskich gdzie obecnie się znajduję. "Ciekawe, jak się czuje Piotr" -pomyślałem. Tak niewiele brakowało, aby był z nami tutaj. Jest godzina 10:00. To już 12 godzina wspinaczki. "Jeszcze tylko 6 godzin"- pomyślałem. Zostawiam plecak na przełęczy, na śniegu i idę dalej granią. Doganiam innych. Niektórzy postanawiają wracać. Nie dają rady. Idę sam, ostatni. Grań jest miejscami skalna. Jakieś pozostałości po poręczówkach z poprzednich wypraw nie budzą zaufania.
Trzeba się trochę wspinać bez asekuracji. Promienie słoneczne coraz bardziej odbijają się od śniegu wysyłając zdradliwe promienie jak iskry z ogniska . Nie sposób nie mieć okularów. Zbliża się godzina 12:00. Patrzę, "nareszcie to chyba będzie szczyt"- pomyślałem widząc, a właściwie nie widząc niczego poza wzniesieniem w oddali. Wchodzę w "komin" wychodzę na zewnątrz i … nie, nie wierzę. To nie szczyt! Właściwy szczyt to mały płaskowyż, który wyłonił mi się dopiero teraz i na którym widzę innych wspinaczy. Jeszcze około godziny, oceniam. Zbieram się w sobie i idę dalej. Jestem już bardzo zmęczony. Powoli, krok po kroku, metr po metrze zbliżam się do upragnionego szczytu. Wchodzę. Jestem! Nie mam sił nawet się cieszyć. Na szczycie szerpa chce mi zrobić zdjęcie. Ochoczo się zgadzam i wyjmuję flagę polską. Niestety, silny wiatr nie pozwala mi utrzymać flagi w rękach i po chwili chowam ją do kieszeni. Ustawiam się tak aby za mną był widoczny szczyt K2. Mam pamiątkowe zdjęcia. Moje marzenie spełniło się. Rozglądam się gdzie pozostali. Są kilkanaście metrów ode mnie. Trudno ich rozpoznać w tych maskach tlenowych i kominiarkach. Tylko ja i szerpa jesteśmy bez masek. Przez chwilę podziwiam widoki , ale zmęczenie nie pozwala mi się cieszyć . Marzę już teraz tylko o tym, żeby jak najszybciej zejść. Rysiu powiedział mi, że nawet kilkanaście procent wspinaczy, którzy zdobyli szczyt 8000m ginie przy zejściu. Nie powiem, abym był zachwycony tą statystyką, ale wtedy o tym nie myślałem. Nie zdawałem sobie sprawy, jak niebezpieczna bywa droga powrotna. Niestety tym razem doświadczam tego na własnej skórze. Zmęczony i trochę rozluźniony wszedłem na stok. I nagle po chwili, czuje jak spadam w dół. Nie miałem czasu zastanawiać się, co się stało. Odruchowo odwróciłem się na brzuch i wbijałem czekan w miękki lód. Ostrze czekana głęboko weszło w lód i wyhamowałem. Nie zdążyłem się nawet "spocić" ze strachu. Wbijam raki w lód i powoli wchodzę ponownie na grań. "Muszę bardziej uważać"- mówię do sobie. Powoli idę dalej. Widząc poręczówkę myślę sobie - "muszę wykorzystywać każdą możliwość asekuracji i zamiast schodzić będę zjeżdżać, jestem bardzo zmęczony". A to, co mnie przed chwilą spotkało tym bardziej mnie przekonało do takiego sposobu schodzenia. Przygotowuję się do zjazdu, wyciągam reverso i próbuje wpiąć się do liny. Nie wiem jak to się dzieje, ale reverso wypada mi z rąk i spada w przepaść. "Trudno"- pomyślałem , będę zjeżdżał na półwyblince. Zły na siebie, kontynuuję schodzenie. Wchodzę w "komin". Tutaj raki zjeżdżają mi z kamienia i spadam parę metrów w dół rozrywając sobie spodnie puchowe i zatrzymując się na jakieś małej półce. "Co się dzieje?". Czy to wina zmęczenia? Nie mam czasu zastanawiać się. Idę dalej. Po paru godzinach dochodzę do zostawionego plecaka. Jest godzina 18;00. Kontaktuję się z Rysiem. Podniecony mówię "Rysiu, zdobyłem szczyt". "Romek gratuluję, bardzo się cieszę ! Uważaj w zejściu !" -usłyszałem z drugiej strony.
Wymieniamy jeszcze kilka zdań na temat szczytu i ustalamy, że następny kontakt o 20:00 a jak się nie uda to później, co godzinę. W tym czasie prawie wszyscy doszli do liny zjazdowej, a ja z pierwszego przy linie, stałem się przedostatni . Czekając w kolejce do zjazdu zastanawiałem się, co dalej. Zapadł zmrok. Za chwilę będzie noc. Zjechałem do podstawy przełęczy. Patrzę w dół, aby obrać kierunek schodzenia. Jestem sam. Myślę , że najlepiej będzie jak pójdę w kierunku świateł czołówek zwłaszcza tam, gdzie ich najwięcej. Wybrałem światło dwóch czołówek . Zaczynam schodzić. Nagle spadam znowu w dół. Jak zwykle odruchowo obracam się na brzuch i próbuję wbić ostrze czekana w lód. Nie mogę. Lód okazuje się zbyt twardy. Z całej siły napieram na ostrze czekana. Słyszę jak ostrze rozrywa lód i powoli, ale to bardzo powoli wyhamowuję. Zatrzymałem się. Nie wiem ile metrów spadałem, może to było kilka a może kilkanaście metrów. Jak się później okazało spadałem w kierunku tej samej szczeliny, w której parę godzin wcześniej zginął Jeff, wspinacz z Hong Kongu. Rozglądam się. Mam czołówkę, na szczęście nie spadła. Próbuje się uspokoić. Patrzę a w odległości jednego metra ode mnie wisi lina poręczowa. Trzymając się kurczowo wbitego czekana, próbuję przesuwać się w stronę liny wbijając z całej siły raki w lód. Udaje się. Wpinam HMS w linę. Po dłuższej chwili zaczynam znowu schodzić po stoku asekurując się wpiętym HMS w linę. "To już chyba koniec niespodzianek na dzisiaj"- myślę sobie. Jestem potwornie zmęczony. Co jakiś czas zatrzymuję się i odpoczywam na śniegu. Czasami więcej odpoczywam niż idę. Marzę tylko o ciepłym śpiworze. Wiatr schował się gdzieś za górami. Okienko pogodowe, które miało trwać 2 dni jakimś cudem przedłużyło się o 1 dzień ,właśnie o tę noc w której szedłem. Nagle potykam się i spadam ponownie w dół. Tym razem nie zdążyłem nawet wbić czekana, bo czuję tylko szarpniecie uprzęży i zatrzymuję się na punkcie. "Ciekawe, co by się stało gdyby lina nie była zamocowana" - pomyślałem. Zapewne spadłbym w dół. Przed 22:00 dochodzę do tej samej dużej szczeliny co rano. Pokonuję ją. Jestem po drugiej stronie. Potwornie zmęczony włączam krótkofalówkę, aby skontaktować się z Rysiem. Do głowy przechodzi mi pewna myśl. Poproszę Rysia, aby nasz szerpa Ali Raza ( Ali był w obozie II) wyszedł mi naprzeciw. Ja włączę pulsacyjne światło w czołówce aby mógł mnie odnaleźć i w ten sposób zejdziemy razem do obozu. Po kilku wywołaniach Rysiu nie zgłasza się. "Dlaczego?"- zastanawiałem się - "co takiego się stało, że nie było łączności z bazą?" Trudno, obojętnie co się wydarzyło ja musiałem iść dalej. Pamiętam jak Rysiu powtarzał :"Nigdy nie zasypiaj, bo już się nie obudzisz". Te słowa mi tak utkwiły, że nawet na chwilę bałem się usiąść i zasnąć, a przecież mijała 24 godzina wspinaczki. Postanowiłem nadal kierować się w stronę uprzednich świateł dwóch czołówek. Po pewnym czasie nie dowierzałem samemu sobie. Im dłużej szedłem w ich kierunku, to tym bardziej odnosiłem wrażenie, że się oddalają. "Przecież obóz nie może się przemieszczać"- pomyślałem. Po niespełna dwóch godzinach wyjaśniło się . Byli to Belgowie, którzy chodzili po stoku. Doszedłem do nich i spytałem się co robią i czy mają coś do picia. Odpowiedzieli, że szukają obozu III, który znajduje się na 7000m a ich GPS mylnie pokazywał taką wysokość, co było jakąś bzdurą. Powiedziałem im o tym. Zaczęliśmy razem schodzić. Trawersowaliśmy po zboczu. Siadając i odpoczywając na śniegu, zauważyłem na tle nieba coś pionowego wbitego w śnieg. "Traser" -pomyślałem, szybko wstałem i poszedłem w jego kierunku. Był to traser i lina zjazdowa. Zawołałem pozostałych i prosiłem, aby pierwsi zjeżdżali a ja w tym czasie odpocznę. Patrzyłem jak zjeżdżają. Odpoczywając patrzyłem w niebo i w tym momencie zauważyłem spadającą gwiazdę. "Będzie wszystko dobrze"- pomyślałem sobie. Na tle nieba wyraźnie widziałem K2 . Wielkość odsłoniętego fragmentu K2 przekonało mnie, że jesteśmy powyżej obozu III. Po ponad godzinie Belgowie uporali się z poręczówką. Zacząłem zjeżdżać. W połowie liny patrzę w dół i widzę, że czekają na mnie. Zjeżdżam dalej. Oglądam się, a światła zniknęły. "Poszli sobie"- pomyślałem. Trudno i tacy się zdarzają w górach. Jestem na dole. Idąc po jakiś śladach ciągle myślę jak długo jeszcze pójdę. Co parę kroków zatrzymuje się, aby odpocząć. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Jednak po paru godzinach patrzę i sam sobie nie dowierzam, zauważam światła jakiegoś obozu. Myślę sobie -"zejdę niżej i poproszę kogoś, aby pozwolił mi przeczekać noc w namiocie". Aby przyśpieszyć zejście, jak również ze zmęczenia, siadam na śniegu i odpychając się czekanem zjeżdżam (schodzę ) na dół. Jest godzina 3:30 ( 29 godzina akcji).Patrzę i w pierwszej chwili myślę, że to niemożliwe, ale to jest mój obóz III. Rozglądam się, a parę metrów dalej stoi mój namiot. "No, udało się moja szczęśliwa gwiazdko!"
Romuald Palma (czyli Romek)
P.S. Brak kontaktu z Rysiem był spowodowany wprowadzeniem go w błąd przez wspinaczy w obozie III, którzy stwierdzili, że wróciłem już do namiotu i odpoczywam.
cofnij strona główna
|
|