Patagonia


Kultowe szczyty dla Ciebie!


english
version


Wyprawy i trekkingi w Andy, Kaukaz, Himalaje, Karakorum, Pamir.

wyprawy
trekkingi
glerie
terminy
kontakt



Biuletyn Politechniki Śląskiej





Wywiad z Ryszardem Pawłowskim


Wyjazdy cykliczne

Ama Dablam - Nepal
6856 m.n.p.m.

Ama Dablam


Cho-Oyu - Chiny, Nepal
8201 m.n.p.m.

Cho-Oyu


Elbrus - Rosja (Kaukaz)
5642 m.n.p.m.

Elbrus


Aconcagua - Argentyna
6962 m.n.p.m.

Acouncagua



Zobacz film
"HIMALAIŚCI W STREFIE ŚMIERCI"

HIMALAIŚCI W STREFIE ŚMIERCI
Historia Ryszarda Pawłowskiego

Moje wyprawy...
zamów książkę

Smak Gór

"Ryszard Pawłowski
40 lat w górach"

WYWIAD - RZEKA

40 lat w górach
zamów książkę








DOM

Relacja z akcji 2009:
Czas trwania akcji: 6 i 7 października 2009.
Miejsce akcji: Dom w szwajcarskich Alpach 4545 m n.p.m. - droga granią Festigrat.
Uczestnicy: Ela Cholewa, Robert Cholewa, Ryszard Pawłowski, Łucja Kalisz.

Po wcześniejszym rekonesansie na wysokość 3700 m n.p.m. spędzamy noc w schronisku Dom Hut 2940 m n.p.m. zachwyceni urokami Alp po sezonie. Schronisko jest puste, otwarta jest tylko jego część zimowa z kuchnią i pokojami do spania na górze. Jesteśmy tu całkowicie sami. Niestety, mimo w miarę dobrych prognoz pogody, całą noc regularnie leje deszcz. Zrezygnowani zasypiamy w myślach żegnając się z górą, bo na kolejne dni zapowiadane jest gigantyczne złamanie pogody. Jeśli nie wyjdziemy dziś w nocy to możemy schodzić w dół.

O 2 pogoda się poprawia. Ela decyduje się zostać w schronisku bo nienajlepiej się czuje. Wychodzimy więc we trójkę. Szybko pokonujemy morenę lodowca w świetle księżyca. Jest tak jasno że nie potrzeba używać czołówek. Niepokoi tylko widoczne halo wokół księżyca i fakt że jest tuż po pełni, a wtedy jak wiadomo pogoda lubi płatać figle. Wczoraj wydeptaliśmy ślad doprowadzający do miejsca w którym pokonuje się 100 metrowe spiętrzenie skał wyprowadzające na Festigrat. Po całonocnym opadzie śniegu krajobraz zmienił się nie do poznania i ślad zniknął. Tracimy ponad pół godziny na oświetlanie skalnej ściany czołówkami i znalezienie właściwego wejścia. Kiedy wbijamy się w drogę już świta.
Zaczyna się piękne alpejskie wspinanie. Słońce, wysokość, istny cud natury. Zza seraka wyłania się z łoskotem helikopter obserwując nasze poczynania. Macham im ręką, odmachują i lecą dalej. Warunki wspinaczkowe nie są jednak korzystne. Duże ilości świeżego, niezwiązanego śniegu bardzo nas spowalniają i utrudniają asekurację. Mimo że idziemy tzw. szybką trójką poruszamy się zbyt wolno. Zaczynam rozumieć słowa spotkanych po drodze Włochów, którzy nie weszli drogą normalną na Dom "z powodu gigantycznych ilości śniegu" (uznaliśmy ich za cieniasów) oraz wpis w książce wyjść: "grań Festi 17 h, 70 cm śniegu" (uznaliśmy to również za żart).


Po kilku godzinach wspinania z pogodą zaczyna dziać się coś niepokojącego. Zza grani zalewa nas mleko i całkowicie tracimy widoczność a po jakimś czasie zaczyna mocno wiać. Przestajemy się widzieć i słyszeć. Mimo narastającego zmęczenia nasze tempo nie spada bo adrenalina robi swoje. Z tej grani nie ma odwrotu. Musimy ją skończyć. Wspinaczka wydaje się nie mieć końca. Kilkakrotnie wydaje mi się że grań dobiega już końca i za każdy razem nadzieje okazują się być płonne. Wiatr wzmaga się i przybiera siłę huraganu, a zlodowaciały śnieg zacina prosto w twarz. Na stanowiskach kulę się w kucki, na grani poruszam się na kolanach. Końca drogi nadal nie widać. Po kilku godzinach wspinaczki w sztormie grań się kończy. Niestety widoczność jest zerowa. Nie jesteśmy w stanie znaleźć miejsca gdzie nasza grań łączy się z normalną drogą wejściową na szczyt. Nie wiemy gdzie jesteśmy i nie wiemy w którą stronę iść. Stoki są w tej chwili zbyt lawiniaste i najeżone zasypanymi szczelinami żeby ryzykować jakikolwiek ruch. Pozostaje nam kopanie jamy i noc w partach podszczytowych. Trochę nas to rozgrzewa - oczywiście każdy ma inną koncepcję gdzie i jaką jamę wykopać. Ostatecznie tak spędzamy noc: Robert w jamie bez płachty bo okazuje się być podarta. Ja i Rysiek w drugiej jamie z jedną płachtą NRC która na dwójkę jest za mała. Co chwila zasypują nas spadające z góry pyłówki. Walczymy ze snem i wyrywającym płachtę huraganem ruszając nerwowo palcami żeby uniknąć odmrożeń. Moje kanapki przez nieuwagę lądują w śnieżycy i nie mamy już nic do picia. Pojawia się również dość istotny problem: chce mi się siku. W jamie metr na półtora dzielonej w towarzyszem niedoli, ubrana w podwójne spodnie na szelki i uprząż mam do wykonania rzecz prawie niewykonalną. Zbawieniem okazuje się zakrętka od termosu, która służy mi za nocnik. Rysiek załatwia tę sprawę wprost do termosu - oczywiście mojego, bo swojego broni jak lew. Dzwonię do centrum alarmowego w dolinie pod nr 144 i zdaję relację z naszego położenia. Helikopter w huraganowym wietrze i zerowej widoczności nie przyleci. Jeśli poprawi się pogoda przyleci rano, jeśli nie ?... - cóż, lepiej o tym nie myśleć, bo prognozy są załamujące. Kiedy zaczyna świtać, robi się potwornie zimno. Mam wrażenie, że przymarzam do ścian jamy. Przemoczone ubranie pokrywa się grubą warstwą lodu, łapawice ważą chyba tonę. Zaczynamy dostawać skurczy i drgawek z zimna. Kilkanaście sekund niekontrolowanej trzęsiawki, a potem delikatna fala ciepła zalewa ciało. I tak w kółko. Godziny przed świtem to najdłuższe godziny jakie przyszło mi spędzić. Wraz ze wschodem słońca słyszymy łoskot helikoptera. Przylecieli ! Wypełzamy z jam. Mam takie drgawki, że założenie raków staje się nie lada problemem. Pakujemy sprzęt i wspólnie podpięci do liny pod helikopterem podrywamy się w przestworza. Z takiej perspektywy Alp jeszcze nie oglądałam. Lecimy kilkaset metrów nad doliną a widoki i zimno dosłownie zapierają dech z wrażenia. Akcja ratunkowa jest perfekcyjna i po 15 minutach ze wszystkimi bagażami jesteśmy na dole. Ratownik chwali nas za profesjonalnie wykopane jamy i zachowanie zimnej krwi. Hm, powinniśmy być dumni :)


Gorący prysznic, jedzenie, spanie, suszenie rzeczy. Przy opróżnianiu plecaka wypada z niego czekolada na której siedziałam przez całą noc umierając z głodu.
Następnego dnia zaczyna się walka z firmami ubezpieczeniowymi. Air Zermatt które wysłało po nas helikopter i przez 24 godz. trzymało paszporty wraz z dokumentami ubezpieczenia poprzestało na wystawieniu faktury za przelot żądając jej niezwłocznej zapłaty w gotówce. Ubezpieczenie UNIQA Alpenverein odmawia potwierdzenia że ureguluje koszt lotu. Faksy słane do PZU trafiają chyba na księżyc bo centrum alarmowe w Warszawie ich nie otrzymuje. Sytuacja zaczyna przypominać tę rodem z Franza Kafki. Na miejsce przyjeżdża policja, która nie wiedzieć po co śledzi nasze poczynania polegające na kolejnych telefonach i wypełnianiu dokumentacji ubezpieczeniowej. Jesteśmy twardzi i nie ustępujemy, bo doświadczenie uczy, że ubezpieczenie Alpenverein jeśli nie zapłaci od razu to nie zapłaci nigdy, a kilka tysięcy franków to kwota o którą warto się kłócić. Następnego dnia w południe otrzymujemy od firm ubezpieczeniowych potwierdzenie zapłaty. Tym razem nie spotkamy się w areszcie z Romkiem Polańskim (a już tak się pocieszaliśmy). Odbieramy paszporty i we mgle i strugach deszczu opuszczamy Szwajcarię. Po raz pierwszy cieszę się że już wracam z gór do Polski.

Łucja Kalisz




cofnij   strona główna







Patroni, sponsorzy i przyjaciele wypraw:

Elite Gdynia Stalexport portalgorski.pl sklepgorski.pl
Bergans Kayland THIS 1


Patagonia - Ryszard Pawłowski © 2007
webdesign : emoweb
Informacje zawarte na niniejszej stronie nie stanowią oferty w rozumieniu art. 66 i następnych kodeksu cywilnego.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie lub wykorzystanie zawartości tej strony bez pisemnej zgody autora i webmastera jest zabronione.